Na dworze już bardzo ciepło. Nawet w nocy nie ma mrozu, co najwyżej przymrozki -1, -2 stopnie, ale i to nie zawsze. W dzień temperatury dochodzą do +12. Na pewno jest luty?
Zaczęłam wiosenne porzadki na podwórku i w ogrodzie, czy też może powinnam powiedzieć miejscu gdzie ogród będzie. Na razie jest parę roślin i trawnik. Plany na ten sezon mam duże, ale czy się je uda zrealizować? W zeszłym roku też miałam :/.
A na razie mam wiosnę w domu:
Cudowna prymulka od moich Rodziców
Tulipanki, które kupiłam sobie od męża (Mamy taki układ, że kupuję sobie kwiaty od Męża sama. Choć nie zawsze :). Spowodowane jest to tym, że Mąż pracuje w rozjazdach i często Go nie ma, albo wraca już po zamnknięciu sklepów)
I forsycja z krzewu, który rośnie przed domem.
Kartka na urodziny dla wielbiciela koloru pomarańczowego. Też taka troche wiosenna ;)
I detale. Zdjęcia robiłam "po nocy", ale nie miałam jak inaczej, bo kartka rano wyfruwała do Jubilata.
Pewnie jesteście ciekawi co u Nastki. Trochę się dziewczynka ożywiła. Już nie musi odpoczywać po kilku krokach. Wczoraj zrobiłam jej pranie nr 2. łapka niby się goi, ale nie podoba mi się to tak do końca. Za wolno jak na mój gust i ciagle sie otwiera. Być może związane jest to z wielkiem koty, a może z tym, że cięcie jest na "nadgarstku" i Nastaka sama rozciąga rane jak podwija łapki. Oczywiście ma opatrunek. Wczoraj w trakcie zmiany opatrunku polizała trochę rankę. Chyba wybierzemy się do doktora, żeby to obejrzał. Wolę pojechać o kilka razy za dużo niż o jeden raz za mało.
Zauważyliśmy też, że dziewczyna woli "ludzkie" jedzenie. Serek żóty i biały, kiełbaska, gotowany kurczak to wchodzi bez problemu. Nawarczała nawet na nasze futra jak któreś nos wsadziło za blisko ;).
Na razeie nie mam nowych zdjęć, więc jeszcze jedno "stare" z zeszłej soboty.
Dalej jednak prosimy o kciuki i pozytywne myśli.
A na koniec znakomita część naszej ferajny zajada "coś dobrego". Bartkuje Toli i Filipa, a Nastki jeszcze nie było z nami jak robilam tę fotkę. Oczywiście bałaganu po zimie i cięciu gałęzi nie widzicie ;)
Wszelkiej pomyślności Wam życzymy!
czwartek, 27 lutego 2014
poniedziałek, 24 lutego 2014
Bezowo, chlebowo i wieści od Nastki
Obiecałam Anniemarii Magdzie, że napiszę jak robię bezy.
W zasadzie to bardzo proste, ale łatwo o wpadkę, jeśli damy za mało cukru lub nie dosuszymy ciasteczek.
Białka ubijam na szytyno ze szczyptą soli. Robię to ręcznie, bo żaden robot czy mikser nie zrobi tego tak jak ja ;). Zawsze lubiłam ubijać pianę z białek. Pamiętam z dzieciństwa, że jak piekłyśmy z Mamą ciasto, to zawsze prosiłam o "przywilej" zamiany białek w puszystą pianę. Dobrze ubita piana nie ma prawa wypaść z miski odwróconej do góry dnem. Ba! Trzepaczka nie ma prawa z niej wypaść ;).
Ale wróćmy do robienia bez. Do piany stopniowo dodaję cukier. Cukru powinno być 50-100g na każde białko. U mnie zdecydowanie 50g. Cukier daję drobny do wypieków. Każda partia musi być dokładnie ubita (nie może chcęścić w zębach, czyli próbuję ;) ) przed dodaniem następnej. Można sobie pracę ułatwić i dać cukier puder (nie próbowałam tego nigdy).
Blaszki wykładam papierem do pieczenia i łyżeczką układam bezy. Możemy oczywiście nałożyć masę bezową do rękawa cukieniczego czy szprycy z koncówką w kształcie gwiazdki i wycisnąć bezy na blaszkę. Suszę je w piekarniku ustawionym na 75 stopni z termoobiegiem. Od czasu do czasu uchylam piekarnik, aby pozbyć sie nadmiaru wilgoci. Długość suszenia zależy od wielkości bez. Ja to robię "na macajewa". Po prostu wiem jakie powinny być pod palcem jak są już dobre. Tylko jak ja mam to wytłumaczyć? Nie ma pojęcia ;). Na szczęście jeśli bezy po ostydzeniu okazują się jeszcze wilgotne, to zawsze można wsunąć je znów do pikarnika i dosuszyć.
To co? Beziki?
Tak jak pisałam te są o smaku kawowo-pomarańczowym co uzyskałam dodając do masy bezowej (z 4 białek) 2łyżeczki kawy rozpuszczalnej rozpuszczone w 2 łyżeczkach wody i olejek pomarańczowy. Kawę dodajemy dosłownie po kilka kropli i rozprowadzamy. Mam ochotę na jeszcze kilka eksperymentów smakowych. Jak się udadzą, to Was poinformuję.
Pochwalę się jeszcze, że zaczęłam piec chleb na zakwasie według tajnej receptury mojego Mężą :). Do tej pory robił to osobiście, ale niestey po zmianie pracy musiał zrezygnować. Ja piekłam, owszem, ale chleby na drożdżach, a to nie to samo. Postawiłam więc zakwas i w czwartek wyjechały z pieca pierwsze dwa bochenki mojego wypieku.
Aż dziwne, że się ten chleb udał, bo za długo rósł przed przełożeniem do blach, bo byłam z Nastką u weta i cieliśmy łapkę.
Czas na wieści od Nastki.
W piątek zmienialiśmy po raz pierwszy opatrunek i jeszcze było ciut ropy.
W sobotę przyjechał mój Tatko (też doktor naszych braci mniejszych, ale o zupełnie innej specjalności) i poprosiłam żeby zernknął na lapę jak będziemy zmieniać opatrunek. Mimo przysłowiowego już w naszym domu "Idź do doktora" (bo własnych zwierząt się nie leczy) Tatko łapę obejrzał i ku naszej radości rana jest już czysta i zaczyna się goić.
Ona jest niesamowita! Nawet podczas zmiany opatrunku i oglądania rany mruczała.
Tuż po:
Wzięta na ręce wtula się mocno i nie chce zejść.
Nasze odbicie w szybie - oczywiście całej w kocich noskach :/.
Posadzona na chwilke na ławce domagała się głaskania.
Mąż zajżał do pychola. I... kicia ma tylko jeden kieł i może jakieś ząbki z tyłu, a tak gole dziasełka. Nie miała najmniejszych szans na przeżycie na dworze. Nawet gdyby udało jej się coś złapać, nie miałaby jak zjeść.
Wczoraj decyzja: Zabieramy kota do domu już.
Pranie, na razie wstępne.
Metodą Gosianki Wroclawianki czyli ręcznik, ciepła woda i myjemy ;)
Widać różnicę?
Już wyprana okupowała wycieraczkę i bardzo chciała na zewnątrz.
Musieliśmy wyjść na trochę z domu. Nastka została tylko z maluchami (muszę je wreszcie przedstawić).
Reszta ferajny korzystała ze słonka i ciepła. Po powrocie zastaliśmy ją na schodku na strych. Sama wybrała to miejsce, a nie przygotowany domek z kartonu. Dostała zatem kocyk na schody i tam sobie króluje.
Bardzo jeszcze jest słaba. Odpoczywa po przejściu kilku czy kilkunastu kroków. Ale je i się myje :). Ku naszemu zdziwieniu wybrała się do miski z chrupkami i coś chrupało :o, więc musi mieć jakieś ząbki z tyłu.
Nasza ferajna czasem prychnie, czasem warknie, ale tak to ją obwąchują i dają spokój. Jeden Cyryl, niecnota, dokonał rapoczynu więc wylądował za drzwiami. Łobuz jeden!
Noc minęła spokojnie.
Zobaczymy co będzie dalej. Na razie skończyła brać antybiotyk i leki przeciwzapalne. Wzmacniające jeszcze przez jakis czas będzie dostawać. Prosimy o kciuki i ciepłe myśli dla Nastki.
Jeśli ktoś dotarł do końca to serdecznie pozdrawiamy i życzymy pięknego tygodnia.
W zasadzie to bardzo proste, ale łatwo o wpadkę, jeśli damy za mało cukru lub nie dosuszymy ciasteczek.
Białka ubijam na szytyno ze szczyptą soli. Robię to ręcznie, bo żaden robot czy mikser nie zrobi tego tak jak ja ;). Zawsze lubiłam ubijać pianę z białek. Pamiętam z dzieciństwa, że jak piekłyśmy z Mamą ciasto, to zawsze prosiłam o "przywilej" zamiany białek w puszystą pianę. Dobrze ubita piana nie ma prawa wypaść z miski odwróconej do góry dnem. Ba! Trzepaczka nie ma prawa z niej wypaść ;).
Ale wróćmy do robienia bez. Do piany stopniowo dodaję cukier. Cukru powinno być 50-100g na każde białko. U mnie zdecydowanie 50g. Cukier daję drobny do wypieków. Każda partia musi być dokładnie ubita (nie może chcęścić w zębach, czyli próbuję ;) ) przed dodaniem następnej. Można sobie pracę ułatwić i dać cukier puder (nie próbowałam tego nigdy).
Blaszki wykładam papierem do pieczenia i łyżeczką układam bezy. Możemy oczywiście nałożyć masę bezową do rękawa cukieniczego czy szprycy z koncówką w kształcie gwiazdki i wycisnąć bezy na blaszkę. Suszę je w piekarniku ustawionym na 75 stopni z termoobiegiem. Od czasu do czasu uchylam piekarnik, aby pozbyć sie nadmiaru wilgoci. Długość suszenia zależy od wielkości bez. Ja to robię "na macajewa". Po prostu wiem jakie powinny być pod palcem jak są już dobre. Tylko jak ja mam to wytłumaczyć? Nie ma pojęcia ;). Na szczęście jeśli bezy po ostydzeniu okazują się jeszcze wilgotne, to zawsze można wsunąć je znów do pikarnika i dosuszyć.
To co? Beziki?
Tak jak pisałam te są o smaku kawowo-pomarańczowym co uzyskałam dodając do masy bezowej (z 4 białek) 2łyżeczki kawy rozpuszczalnej rozpuszczone w 2 łyżeczkach wody i olejek pomarańczowy. Kawę dodajemy dosłownie po kilka kropli i rozprowadzamy. Mam ochotę na jeszcze kilka eksperymentów smakowych. Jak się udadzą, to Was poinformuję.
Pochwalę się jeszcze, że zaczęłam piec chleb na zakwasie według tajnej receptury mojego Mężą :). Do tej pory robił to osobiście, ale niestey po zmianie pracy musiał zrezygnować. Ja piekłam, owszem, ale chleby na drożdżach, a to nie to samo. Postawiłam więc zakwas i w czwartek wyjechały z pieca pierwsze dwa bochenki mojego wypieku.
Aż dziwne, że się ten chleb udał, bo za długo rósł przed przełożeniem do blach, bo byłam z Nastką u weta i cieliśmy łapkę.
Czas na wieści od Nastki.
W piątek zmienialiśmy po raz pierwszy opatrunek i jeszcze było ciut ropy.
W sobotę przyjechał mój Tatko (też doktor naszych braci mniejszych, ale o zupełnie innej specjalności) i poprosiłam żeby zernknął na lapę jak będziemy zmieniać opatrunek. Mimo przysłowiowego już w naszym domu "Idź do doktora" (bo własnych zwierząt się nie leczy) Tatko łapę obejrzał i ku naszej radości rana jest już czysta i zaczyna się goić.
Ona jest niesamowita! Nawet podczas zmiany opatrunku i oglądania rany mruczała.
Tuż po:
Wzięta na ręce wtula się mocno i nie chce zejść.
Nasze odbicie w szybie - oczywiście całej w kocich noskach :/.
Posadzona na chwilke na ławce domagała się głaskania.
Mąż zajżał do pychola. I... kicia ma tylko jeden kieł i może jakieś ząbki z tyłu, a tak gole dziasełka. Nie miała najmniejszych szans na przeżycie na dworze. Nawet gdyby udało jej się coś złapać, nie miałaby jak zjeść.
Wczoraj decyzja: Zabieramy kota do domu już.
Pranie, na razie wstępne.
Metodą Gosianki Wroclawianki czyli ręcznik, ciepła woda i myjemy ;)
Widać różnicę?
Już wyprana okupowała wycieraczkę i bardzo chciała na zewnątrz.
Musieliśmy wyjść na trochę z domu. Nastka została tylko z maluchami (muszę je wreszcie przedstawić).
Reszta ferajny korzystała ze słonka i ciepła. Po powrocie zastaliśmy ją na schodku na strych. Sama wybrała to miejsce, a nie przygotowany domek z kartonu. Dostała zatem kocyk na schody i tam sobie króluje.
Bardzo jeszcze jest słaba. Odpoczywa po przejściu kilku czy kilkunastu kroków. Ale je i się myje :). Ku naszemu zdziwieniu wybrała się do miski z chrupkami i coś chrupało :o, więc musi mieć jakieś ząbki z tyłu.
Nasza ferajna czasem prychnie, czasem warknie, ale tak to ją obwąchują i dają spokój. Jeden Cyryl, niecnota, dokonał rapoczynu więc wylądował za drzwiami. Łobuz jeden!
Noc minęła spokojnie.
Zobaczymy co będzie dalej. Na razie skończyła brać antybiotyk i leki przeciwzapalne. Wzmacniające jeszcze przez jakis czas będzie dostawać. Prosimy o kciuki i ciepłe myśli dla Nastki.
Jeśli ktoś dotarł do końca to serdecznie pozdrawiamy i życzymy pięknego tygodnia.
czwartek, 20 lutego 2014
A miał być taki spokojny dzień...
Tak, tak... miał być. Wypełniony pracą, obowiązkami domowymi i syneczkiem :).
Stało sie jednak inaczej mimo, że początek był zwyczajny. Rano śniadanko i piewszy omlet naszego Jędrusia. Z dżemikiem maminej roboty. Zjadł swój, poprawił moim ;) i super. Mąż miał dziś na później do pracy, więc korzystając z chwili poleciałam do kciki. Już wczoraj wieczorem spędziła dłuższy czas u mnie na kolanach mrucząc cudnie. Dostała też imię. Wpadłam na nie już prawie usypiając. Siedemnasty kot, znaleziony siedemnastego - siedemnastka - Nastka ;).
Rano radość na mój widok, ale coś kiepsko ze opróżnianiem miski z jedzeniem. No i brak "elementów stałych" w kuwecie. A że brak ich od początku, czyli od wtorku myślę sobie jak nic ma kota zatwardzenie, dlatego nie je. Trza do weta. Nie mogłam jechać od razu, bo się zapowiedział kurier z transportertami nowymi dla ferajny.
Jak otworzyłam klatkę i przysiadłam na ogrodwoym krześle obok, to Nastka wylazła po domku i władowała mi się na kolana. Podwinąła łapki i mruczy :D.(Jest tak strasznie brudna i śmierdząca, że po takiej wizycie ciuchy idą do prania :/.) Łapa trochę sklęsła, więc się ucieszyliśmy, że leki dają efekty.
Po synusiowej drzemce zapakowaliśmy się z Jędrkiem i Nastką do auta i do doktora jedziemy. Doktor powitał mnie pytaniem "Który dzisiaj?", bo wczoraj byłam z Bazylem.
Wyjął kotę z transportera obmacał brzuszek i mówi, że nic tam nie ma. Dobrze - bo nie ma zaparcia i niedobrze, bo je tak mało, że nie ma z czego zrobić.
"A jak znajduje pan łapę?" pytam. Doktor zaczął łapkę badać. A ja z synem na ręku stoimy obok. Nie ma opcji puszczenia Jędrka na nogach, bo musiałabym za nim biegać, po całej lecznicy. W końcu 15,5 miesięczny brzdąc wszystko musi obejrzeć i dotknąć ;).
"Coś tu się dzieje. Proszę ją przytrzymać". Doktor poszedł po maszynkę, obgolił łapkę, a tam bania. Nakłucie potwierdziło nasze przypuszczenie - ropień. Decyzja natychmiastowa - tniemy! Trzymam ją cały czas jedną ręką, bo na drugiej synek.
Ten kot jest po prostu święty! Bazyl urządził wczoraj cyrk z włażeniem na mnie (na szczęście byłam sama) i uciekaniem do transportera, nie mówiąc już o tym, że nie chciał się dać z niego wyjąć. A tylko jeden zastrzyk dostał.
Nastka zniosła cięcie bez drgniecia. Ropa i krew się lały równo. Koszmar... Potem plukanie i pod sam koniec był pierwszy protest. Ale to piecze! Starałam się nie patrzeć, bo ja się do takich akcji średnio nadaję, nie to co mój mąż, który mógłby asystować przy operacjach.
Doktor sam był zadziwiony spokojem i grzecznościa Nastki. Jeszcze tylko opatrnek i do transportera.
Kupiłam jej też karmę dla rekonwalescentów.
Jak się okazuje całe szczęście, że nie robiła tego kupska, bo mieliśmy jechać na kontrolę dopiero w sobotę. We wtorek jeszcze tego ropnia nie było... A jak wiadomo tego typu rzeczy trzeba czyścić jak najszybciej. Najprawdopodobniej coś ją ugryzło, choć śladów brak.
Po powrocie do domu Nastka sama wyparowała z transportera i poleciała jeść :D :D :D.
Puściłam ją na chwilę poza klatką żeby łapki roprostowała. No i kilka zdjęć chciałam zrobić...
Ale... "Ty mnie głaszcz, a nie rób zdjecia" ;)
I sierotka z chorą, tyle co pocietą łapą staje słupka :O.
No to miziam :D
Cyryl przyszedł się przywitać z nową koleżanką.
Zbliżenie na opatrunek. Spokojnie nie przesiąka tylko doktor miał brudne rękawiczki, a nie chciał jej już męczyć dłużej. Jutro rano będziemy zmieniać. No chyba, że coś mi się dziś nie będzie podobało.
Zwiedzanie najbliżej okolicy. Ładnie stawła na tę łapęe i mam wrażenie, że gdyby mogła to chetnie by jeszcze pochodziła.
Ale trochę się bałam, bo jakby nie było to tuż po zabiegu było. Może wieczorem puścimy ją na dłuższy spacerek po trawce.
"Musisz już iść?"
Jak widzicie Nastka jest w innej, więszej klatce.
Zawsze czekamy na weekend. A ja czekam na poniedziałek, bo jak wszystko będzie dobrze (nie będzie kichania itp.), to bedziemy mogli zabrać Nastkę do domu :)
Cały dzień mi się rozjechał, nie było kiedy zrobić obiadu, więc błogosławię moją pełną zamrażarkę ;).
Szczerze mówiąc emocje u weta spowodowały, że czuję się zmęczona jakbym nie wiem co robiła.
To może na osłodę bezy? Ale nie takie zwyczajne tylko kawowo-pomarańczowe.
Mój niedziy eksparyment smakowy bardzo przypadł mi do gustu. A czemu robię takie rogate, kładzione łyżeczką? Bo takie kojerzą mi się z dzieciństwem i "piankami" mojej sąsiadki. Kiedyś Wam o Niej opowiem, a teraz idę zajrzeć do Nastki, a potem odetchnąć przy drutach.
Trzymajcie kciuki za dzielną Nastusię, żeby się ta łapka ładnie zagoiła!
Stało sie jednak inaczej mimo, że początek był zwyczajny. Rano śniadanko i piewszy omlet naszego Jędrusia. Z dżemikiem maminej roboty. Zjadł swój, poprawił moim ;) i super. Mąż miał dziś na później do pracy, więc korzystając z chwili poleciałam do kciki. Już wczoraj wieczorem spędziła dłuższy czas u mnie na kolanach mrucząc cudnie. Dostała też imię. Wpadłam na nie już prawie usypiając. Siedemnasty kot, znaleziony siedemnastego - siedemnastka - Nastka ;).
Rano radość na mój widok, ale coś kiepsko ze opróżnianiem miski z jedzeniem. No i brak "elementów stałych" w kuwecie. A że brak ich od początku, czyli od wtorku myślę sobie jak nic ma kota zatwardzenie, dlatego nie je. Trza do weta. Nie mogłam jechać od razu, bo się zapowiedział kurier z transportertami nowymi dla ferajny.
Jak otworzyłam klatkę i przysiadłam na ogrodwoym krześle obok, to Nastka wylazła po domku i władowała mi się na kolana. Podwinąła łapki i mruczy :D.(Jest tak strasznie brudna i śmierdząca, że po takiej wizycie ciuchy idą do prania :/.) Łapa trochę sklęsła, więc się ucieszyliśmy, że leki dają efekty.
Po synusiowej drzemce zapakowaliśmy się z Jędrkiem i Nastką do auta i do doktora jedziemy. Doktor powitał mnie pytaniem "Który dzisiaj?", bo wczoraj byłam z Bazylem.
Wyjął kotę z transportera obmacał brzuszek i mówi, że nic tam nie ma. Dobrze - bo nie ma zaparcia i niedobrze, bo je tak mało, że nie ma z czego zrobić.
"A jak znajduje pan łapę?" pytam. Doktor zaczął łapkę badać. A ja z synem na ręku stoimy obok. Nie ma opcji puszczenia Jędrka na nogach, bo musiałabym za nim biegać, po całej lecznicy. W końcu 15,5 miesięczny brzdąc wszystko musi obejrzeć i dotknąć ;).
"Coś tu się dzieje. Proszę ją przytrzymać". Doktor poszedł po maszynkę, obgolił łapkę, a tam bania. Nakłucie potwierdziło nasze przypuszczenie - ropień. Decyzja natychmiastowa - tniemy! Trzymam ją cały czas jedną ręką, bo na drugiej synek.
Ten kot jest po prostu święty! Bazyl urządził wczoraj cyrk z włażeniem na mnie (na szczęście byłam sama) i uciekaniem do transportera, nie mówiąc już o tym, że nie chciał się dać z niego wyjąć. A tylko jeden zastrzyk dostał.
Nastka zniosła cięcie bez drgniecia. Ropa i krew się lały równo. Koszmar... Potem plukanie i pod sam koniec był pierwszy protest. Ale to piecze! Starałam się nie patrzeć, bo ja się do takich akcji średnio nadaję, nie to co mój mąż, który mógłby asystować przy operacjach.
Doktor sam był zadziwiony spokojem i grzecznościa Nastki. Jeszcze tylko opatrnek i do transportera.
Kupiłam jej też karmę dla rekonwalescentów.
Jak się okazuje całe szczęście, że nie robiła tego kupska, bo mieliśmy jechać na kontrolę dopiero w sobotę. We wtorek jeszcze tego ropnia nie było... A jak wiadomo tego typu rzeczy trzeba czyścić jak najszybciej. Najprawdopodobniej coś ją ugryzło, choć śladów brak.
Po powrocie do domu Nastka sama wyparowała z transportera i poleciała jeść :D :D :D.
Puściłam ją na chwilę poza klatką żeby łapki roprostowała. No i kilka zdjęć chciałam zrobić...
Ale... "Ty mnie głaszcz, a nie rób zdjecia" ;)
I sierotka z chorą, tyle co pocietą łapą staje słupka :O.
No to miziam :D
Cyryl przyszedł się przywitać z nową koleżanką.
Zbliżenie na opatrunek. Spokojnie nie przesiąka tylko doktor miał brudne rękawiczki, a nie chciał jej już męczyć dłużej. Jutro rano będziemy zmieniać. No chyba, że coś mi się dziś nie będzie podobało.
Zwiedzanie najbliżej okolicy. Ładnie stawła na tę łapęe i mam wrażenie, że gdyby mogła to chetnie by jeszcze pochodziła.
Ale trochę się bałam, bo jakby nie było to tuż po zabiegu było. Może wieczorem puścimy ją na dłuższy spacerek po trawce.
"Musisz już iść?"
Jak widzicie Nastka jest w innej, więszej klatce.
Zawsze czekamy na weekend. A ja czekam na poniedziałek, bo jak wszystko będzie dobrze (nie będzie kichania itp.), to bedziemy mogli zabrać Nastkę do domu :)
Cały dzień mi się rozjechał, nie było kiedy zrobić obiadu, więc błogosławię moją pełną zamrażarkę ;).
Szczerze mówiąc emocje u weta spowodowały, że czuję się zmęczona jakbym nie wiem co robiła.
To może na osłodę bezy? Ale nie takie zwyczajne tylko kawowo-pomarańczowe.
Mój niedziy eksparyment smakowy bardzo przypadł mi do gustu. A czemu robię takie rogate, kładzione łyżeczką? Bo takie kojerzą mi się z dzieciństwem i "piankami" mojej sąsiadki. Kiedyś Wam o Niej opowiem, a teraz idę zajrzeć do Nastki, a potem odetchnąć przy drutach.
Trzymajcie kciuki za dzielną Nastusię, żeby się ta łapka ładnie zagoiła!
wtorek, 18 lutego 2014
Jak najlepiej uczcić Miedzynarodowy Dzień Kota?
Czy ktoś zna odpowiedź na to pytanie? Jakieś podopowiedzi, propozycje? :)
Opowiem Wam jak to przebiegł dzień wczorajszy w naszym wydaniu.
Przyjechała moja Mama z workiem karmy wolentynkowo-dniokotowej dla naszej bandy. I wybrałyśmy się z synusiem moim na spacer, bo pogoda była jak złoto i słoko grzało całkiem fajnie :). Gdy wracałyśmy podeszła do nas moja młodziutka sasiadka Karolinka (pierwszoklasistka) i zaaferowana minką relacjonuje "Bo my z Benią (siostra) znalazłyśmy kotka i on ma chyba złamaną łapę. Byłyśmy u pani, ale pani nie było". Dzieciaczki wiedzą, że jak znajdą lub zauważą zwierzę potrzebujące pomocy, to mają do nas lecieć o każdej porze dnia i nocy. Pytam dziewczynek, bo Benia dołączyła do nas w międzyczasie, gdzie ta kicia. Pokazują. Włażę zatem do rowu i na klęczkach zaglądam przepustu (górą jest droga do pól). Widok ścisnął mi serce.
Gadam, wiciągam rękę. Zero agresji, zero strachu, tylko ten straszny ból w oczach. Łapka jak balon, kot brudny jak nie wiem co, zabiedzony, ale futerko grube.
Złapałam najdelitatniej jak mogłam za futro na karku i pociągnęłam do siebie. Kicia wyszł 2 kroki na 3 łapach i już była u mnie na rękach. Ostrożnie, delikatnie tulę i głaszczę. Skóra, kości i 100% ufoności. Przytuliła sie do mnie i poszłyśmy do domu. Oczywiscie wiadomo, że trzeba natychmiast wsiadać w auto i pędzić do weta. Zapytałam Mamę już idąć do domu jak długo może jeszcze zostać, bo synek właśnie miał jeść obiad. Oczywiście usłyszałam: "Jedź, zostanę, nakarmię, zajmę się" :D. Na podwórku ze zdziwieniem stwierdzam, że Froggi który na 100% byłw domu jak wychodziłyśmy jest na podwórku. Złapałam za klamkę, a tu drzwi otwarte. Nogi mi sie ugięły - byłam pewna, że domu nie zamknęłam wychodząc. Wchodzimy, a tu mój Mąż. Zabsorbowane kupką nieszczęścia na moich rękach niezauważyłyśmy auta na powórku ;).
Szybka akcja - kontener, telefon do weta, że jedziemy, Mąż do auta i wio. Pojechali. Czekałałyśmy jak na szpilkach. Wrócili dość szybko. Myślałam, że po kocie, ale nie :). Walczymy!
Łapa nie jest złamana, nie ma ropnia i w zasadzie to nie wiadomo czemu taka zapuchnięta. Zobaczcie jak to wygląda.
Kotka, starsza. Może mieć i z 10 lat, brak jej wielu ząbków. Była tak spokojna i słaba, że doktor nie musiał jej dawać "głupiego jasia" żeby zrobić prześwietlenie.
Dziewczynka ma kwarantannę w klatce ustawionej pod wiatą. Do domu jej zabrać wet nie pozwolił, bo nie wiadomo, czy nie ma jakiś chorób. Bardzo grube futerko wskazuje na to, że musiała mieszkać na dworze od dłuższego czasu. Przygotowaliśmy zatem ciepły domek. Do jedzenia wyszła chętnie, ale na wodę to się rzuciła. Piła i piła... Biedna maleństwo.
Chyba poczuła się wreszcie bezpiecznie, bo jak usnęła w budce to nie budziła się jak do niej chodziliśmy, mimo światła i naszego gadania. Zaglądaliśmy zatem tylko czy oddych spokojnie i nie budziliśmy kota.
Jedzenie wydzielamy małymi porcjami. Dziś wyszła do mnie z budki 2 razy dalej na 3 łapkach. A jak zaglądalam, to mruczy na sam mój widok. Rozbraja mnie tym kompletnie.
Ten kot musiał żyć z ludźmi i nie zaznać od nich kzywdy. Co się zatem wydarzyłao? To na zawsze zostanie zagadką.
Na razie dajemy leki wzmacniające, przeciwzapalne i antybiotyki. W sobotę kontrola.
Oczywiście nasze koty bardzo zainteresowane nowa koleżanka. Przychodzą, zaglądają, siadają niedaleko i patrzą.
Czyli jak obchodzimy 17 lutego - Międzynarodowy Dzień Kota? Zostając personelem dla 17 kota :D
Trzymajcie kciuki żeby z tego wyszła!
Opowiem Wam jak to przebiegł dzień wczorajszy w naszym wydaniu.
Przyjechała moja Mama z workiem karmy wolentynkowo-dniokotowej dla naszej bandy. I wybrałyśmy się z synusiem moim na spacer, bo pogoda była jak złoto i słoko grzało całkiem fajnie :). Gdy wracałyśmy podeszła do nas moja młodziutka sasiadka Karolinka (pierwszoklasistka) i zaaferowana minką relacjonuje "Bo my z Benią (siostra) znalazłyśmy kotka i on ma chyba złamaną łapę. Byłyśmy u pani, ale pani nie było". Dzieciaczki wiedzą, że jak znajdą lub zauważą zwierzę potrzebujące pomocy, to mają do nas lecieć o każdej porze dnia i nocy. Pytam dziewczynek, bo Benia dołączyła do nas w międzyczasie, gdzie ta kicia. Pokazują. Włażę zatem do rowu i na klęczkach zaglądam przepustu (górą jest droga do pól). Widok ścisnął mi serce.
Gadam, wiciągam rękę. Zero agresji, zero strachu, tylko ten straszny ból w oczach. Łapka jak balon, kot brudny jak nie wiem co, zabiedzony, ale futerko grube.
Złapałam najdelitatniej jak mogłam za futro na karku i pociągnęłam do siebie. Kicia wyszł 2 kroki na 3 łapach i już była u mnie na rękach. Ostrożnie, delikatnie tulę i głaszczę. Skóra, kości i 100% ufoności. Przytuliła sie do mnie i poszłyśmy do domu. Oczywiscie wiadomo, że trzeba natychmiast wsiadać w auto i pędzić do weta. Zapytałam Mamę już idąć do domu jak długo może jeszcze zostać, bo synek właśnie miał jeść obiad. Oczywiście usłyszałam: "Jedź, zostanę, nakarmię, zajmę się" :D. Na podwórku ze zdziwieniem stwierdzam, że Froggi który na 100% byłw domu jak wychodziłyśmy jest na podwórku. Złapałam za klamkę, a tu drzwi otwarte. Nogi mi sie ugięły - byłam pewna, że domu nie zamknęłam wychodząc. Wchodzimy, a tu mój Mąż. Zabsorbowane kupką nieszczęścia na moich rękach niezauważyłyśmy auta na powórku ;).
Szybka akcja - kontener, telefon do weta, że jedziemy, Mąż do auta i wio. Pojechali. Czekałałyśmy jak na szpilkach. Wrócili dość szybko. Myślałam, że po kocie, ale nie :). Walczymy!
Łapa nie jest złamana, nie ma ropnia i w zasadzie to nie wiadomo czemu taka zapuchnięta. Zobaczcie jak to wygląda.
Kotka, starsza. Może mieć i z 10 lat, brak jej wielu ząbków. Była tak spokojna i słaba, że doktor nie musiał jej dawać "głupiego jasia" żeby zrobić prześwietlenie.
Dziewczynka ma kwarantannę w klatce ustawionej pod wiatą. Do domu jej zabrać wet nie pozwolił, bo nie wiadomo, czy nie ma jakiś chorób. Bardzo grube futerko wskazuje na to, że musiała mieszkać na dworze od dłuższego czasu. Przygotowaliśmy zatem ciepły domek. Do jedzenia wyszła chętnie, ale na wodę to się rzuciła. Piła i piła... Biedna maleństwo.
Chyba poczuła się wreszcie bezpiecznie, bo jak usnęła w budce to nie budziła się jak do niej chodziliśmy, mimo światła i naszego gadania. Zaglądaliśmy zatem tylko czy oddych spokojnie i nie budziliśmy kota.
Jedzenie wydzielamy małymi porcjami. Dziś wyszła do mnie z budki 2 razy dalej na 3 łapkach. A jak zaglądalam, to mruczy na sam mój widok. Rozbraja mnie tym kompletnie.
Ten kot musiał żyć z ludźmi i nie zaznać od nich kzywdy. Co się zatem wydarzyłao? To na zawsze zostanie zagadką.
Na razie dajemy leki wzmacniające, przeciwzapalne i antybiotyki. W sobotę kontrola.
Oczywiście nasze koty bardzo zainteresowane nowa koleżanka. Przychodzą, zaglądają, siadają niedaleko i patrzą.
Czyli jak obchodzimy 17 lutego - Międzynarodowy Dzień Kota? Zostając personelem dla 17 kota :D
Trzymajcie kciuki żeby z tego wyszła!
sobota, 15 lutego 2014
Opleciony i zapleciony ;)
Jedna z moich zaległości wazon "Opleciony różami" klik. Urzekł mnie swoim kształtem. Motyw też bardzo mi się podobał. Był na całą serwetkę 33x33cm.
Jakoś z czernią mi się to wszystko komponowało.
I zapleciony ;) Drożdżowe ciacho w nietypowaj, efektownej formie.
Moje jeszcze nie jest idealne, ale myślę, że to kwestia wprawy. Podane w całości na stół wywołuje zainteresowanie gości i szybko znika.
Składniki:
1 szklanka ciepłego mleka
2,5 szklanki mąki
15g świeżych drożdży
5 dkg cukru
szczypta soli
10 dkg roztopionego masła + 3 łyżki
3-4 łyżki czekolady w proszku
Drożdże rozpuszczamy w mleku, dodajemy cukier, sól mąkę i ostudzone masło. Wyrabiamy, dzielimy na 2 części. Rozwałkowujemy na 2 krążki średnicy ok 27-30cm. Jeden przenosimy na blachę i smarujemy małem pozostawiając wolne ok 2 cm. brzegi. Posypujemy czekoladą i nakrywamy 2 plackiem. Zlepiamy brzegi dociskając. Nożem do pizzy (lub innym ostrym) nacinamy 16 trójkątów pozostawiając nierozciety środek. Każdy trójkąt skręcamy 3 razy wokół własnej osi trzynając za zlepiony brzeg. Łączymy po dwa, podwijając brzegi i formując "płatki". Odstawiamy na ok. 30 min do wyrosnięcia. Pieczemy ok 20-25 min. w 180 stopniach. Możemy posypać cukrem pudrem.
Przepis pochodzi z gazetki "Przyślij Przepis!" wydanie specjalne "Domowe wypieki"
A to już wersja wytrawna wg pomysłu mojego męża. Do ciasta nie dałam cukru, a nadzieniem jest sos pomidorowy (taki jak do pizzy) z serem żółtym zrobiony przez Michała. Mysle, że może byc fajna alternatywą dla pizzy, szczególnie na przyjęcia dla dzieci.
Mam ochotę wypróbować nadzienie makowe, orzechowe i kokosowe. A może jakaś marmoladka? Co o tym myślicie?
Znów tydzień przeleciał od ostatniego wpisu. Sama nie wiem kiedy. Pełen kontrastów był ten mijający tydzień! Poniedziałek jeszcze w miarę, o wtorku to nie chce nawet pamiętać - istny sądny dzień!
Środa była trochę lepsza dzięki wizycie u koleżanki. Byłyśmy z naszymi chłopakami na spacerze, a potem Smyki bawiły sie autami :). Wieczorem wrócił z delegacji mój Mąż. Miał wrócić dopiero wczoraj, a tu nie dość, że udało sie wrócić już w środę, to jeszcze dostał 2 dni urlopu. :) Dzięki temu spędzamy już trzeci dzień całą rodzinką :D.
Wczoraj byliśmy na obiedzie w restauracji i nasz synuś był bardzo grzeczny. Skokietował obsługę i klientów. Rechotami wyrażał uznanie dla pana kucharza ;).
Z realizacją planów w tym tygodniu kiepsko...
Ale udało mi się trochę uspokoić ruchy i zwolnić obroty od czwartku. Czasem trzeba.
Dalej dziergam chustę na prezent. Juz bliżej jak dalej ;). Testuję też nowe przepisy o czym przekonacie sie wkrótce :).
Pięknej niedzieli
Jakoś z czernią mi się to wszystko komponowało.
I zapleciony ;) Drożdżowe ciacho w nietypowaj, efektownej formie.
Moje jeszcze nie jest idealne, ale myślę, że to kwestia wprawy. Podane w całości na stół wywołuje zainteresowanie gości i szybko znika.
Składniki:
1 szklanka ciepłego mleka
2,5 szklanki mąki
15g świeżych drożdży
5 dkg cukru
szczypta soli
10 dkg roztopionego masła + 3 łyżki
3-4 łyżki czekolady w proszku
Drożdże rozpuszczamy w mleku, dodajemy cukier, sól mąkę i ostudzone masło. Wyrabiamy, dzielimy na 2 części. Rozwałkowujemy na 2 krążki średnicy ok 27-30cm. Jeden przenosimy na blachę i smarujemy małem pozostawiając wolne ok 2 cm. brzegi. Posypujemy czekoladą i nakrywamy 2 plackiem. Zlepiamy brzegi dociskając. Nożem do pizzy (lub innym ostrym) nacinamy 16 trójkątów pozostawiając nierozciety środek. Każdy trójkąt skręcamy 3 razy wokół własnej osi trzynając za zlepiony brzeg. Łączymy po dwa, podwijając brzegi i formując "płatki". Odstawiamy na ok. 30 min do wyrosnięcia. Pieczemy ok 20-25 min. w 180 stopniach. Możemy posypać cukrem pudrem.
Przepis pochodzi z gazetki "Przyślij Przepis!" wydanie specjalne "Domowe wypieki"
A to już wersja wytrawna wg pomysłu mojego męża. Do ciasta nie dałam cukru, a nadzieniem jest sos pomidorowy (taki jak do pizzy) z serem żółtym zrobiony przez Michała. Mysle, że może byc fajna alternatywą dla pizzy, szczególnie na przyjęcia dla dzieci.
Mam ochotę wypróbować nadzienie makowe, orzechowe i kokosowe. A może jakaś marmoladka? Co o tym myślicie?
Znów tydzień przeleciał od ostatniego wpisu. Sama nie wiem kiedy. Pełen kontrastów był ten mijający tydzień! Poniedziałek jeszcze w miarę, o wtorku to nie chce nawet pamiętać - istny sądny dzień!
Środa była trochę lepsza dzięki wizycie u koleżanki. Byłyśmy z naszymi chłopakami na spacerze, a potem Smyki bawiły sie autami :). Wieczorem wrócił z delegacji mój Mąż. Miał wrócić dopiero wczoraj, a tu nie dość, że udało sie wrócić już w środę, to jeszcze dostał 2 dni urlopu. :) Dzięki temu spędzamy już trzeci dzień całą rodzinką :D.
Wczoraj byliśmy na obiedzie w restauracji i nasz synuś był bardzo grzeczny. Skokietował obsługę i klientów. Rechotami wyrażał uznanie dla pana kucharza ;).
Z realizacją planów w tym tygodniu kiepsko...
Ale udało mi się trochę uspokoić ruchy i zwolnić obroty od czwartku. Czasem trzeba.
Dalej dziergam chustę na prezent. Juz bliżej jak dalej ;). Testuję też nowe przepisy o czym przekonacie sie wkrótce :).
Pięknej niedzieli
Etykiety:
decoupage,
kulinaria,
organizacja dnia,
rozmyślania
sobota, 8 lutego 2014
Biszkopt z makiem? Czemu nie :)
Całkiem inne od klasycznego makowca, ale bardzo fajne ciasto.
Przepis (pismo "Smacznego" nr 1 z 1998 roku) chciałam wypróbować już dawno, ale nie kocham zbytnio sprzątania kuchni po mieleniu maku. Jakiś czas temu odkryłam jednak mak mielony. Super sprawa, bo najgorsza robota nam odpada i zostają same przyjemne czynności :)
Do dzieła zatem.
Na biszkopt potrzebujemy:
1 szklanki cukru (dałam trochę mniej, bo nie lubimy bardzo słodkich ciast)
1 szklankę mąki
4 jaja
4 łyżki oliwy
1 łyżeczki proszku do pieczenia
Oddzielamy żółtka od białek. Białaka ubijamy na sztywną pianę stopniowo dodając cukier. Potem dodajemy żółtka, mąkę z proszkiem i oliwę. Delikatnie mieszamy. Wlewamy do wysmarowanej tłuszczem tortownicy i pieczemy ok. 30 mnin. w tem. 200 stopni. O ile pamiętam piekłam w 180 do tzw. suchego patyczka. Studzimy i przekrawamy na 2 blaty.
Masa makowa:
1,5 szklanki zmielonego maku
250g margaryny
3/4 szklanki cukru (można dać mniej)
3 jajka
2 łyżki mąki ziemniaczanej
Zapach migdałowy
Mak ucieramy z cukrem, jajkami, mąka i zapachem. Margarynę roztapiamy i powoli nie zdejmując z ognia dodajemy masę makową.
Część gęstniejącej masy wykładamy na pierwszy blat, przykrywamy drugim i wykładamy resztę masy. Ostudzone wstawiamy do lodówki na ok. pół godziny.
Można ozdobić polewą czekoladową lub czekaladą rozpuszczona w kapieli wodnej.
Smacznego! I pięknej niedzieli :)
Przepis (pismo "Smacznego" nr 1 z 1998 roku) chciałam wypróbować już dawno, ale nie kocham zbytnio sprzątania kuchni po mieleniu maku. Jakiś czas temu odkryłam jednak mak mielony. Super sprawa, bo najgorsza robota nam odpada i zostają same przyjemne czynności :)
Do dzieła zatem.
Na biszkopt potrzebujemy:
1 szklanki cukru (dałam trochę mniej, bo nie lubimy bardzo słodkich ciast)
1 szklankę mąki
4 jaja
4 łyżki oliwy
1 łyżeczki proszku do pieczenia
Oddzielamy żółtka od białek. Białaka ubijamy na sztywną pianę stopniowo dodając cukier. Potem dodajemy żółtka, mąkę z proszkiem i oliwę. Delikatnie mieszamy. Wlewamy do wysmarowanej tłuszczem tortownicy i pieczemy ok. 30 mnin. w tem. 200 stopni. O ile pamiętam piekłam w 180 do tzw. suchego patyczka. Studzimy i przekrawamy na 2 blaty.
Masa makowa:
1,5 szklanki zmielonego maku
250g margaryny
3/4 szklanki cukru (można dać mniej)
3 jajka
2 łyżki mąki ziemniaczanej
Zapach migdałowy
Mak ucieramy z cukrem, jajkami, mąka i zapachem. Margarynę roztapiamy i powoli nie zdejmując z ognia dodajemy masę makową.
Część gęstniejącej masy wykładamy na pierwszy blat, przykrywamy drugim i wykładamy resztę masy. Ostudzone wstawiamy do lodówki na ok. pół godziny.
Można ozdobić polewą czekoladową lub czekaladą rozpuszczona w kapieli wodnej.
Smacznego! I pięknej niedzieli :)
środa, 5 lutego 2014
Wiosna w lutym?
U mnie tak. Pogoda jak złoto! niebo błękitne, słonko świeci i +8 stopni. Wróble ćwierkają jak szalone, a w ogródku sąsiadki przebiąniegi całkiem już spore. I dziś pierwszy raz w tym roku suszyłam pranie na dworze :D. Uwielbiam zapach tak suszonych rzeczy!
A jak wiosna, to motylki :). Na razie biżuteryjne.
Komplet "Modraszek" (klik)
Kolor tych koralików jest wprost niesamowity.
Kolczyki długości ok. 5ck z biglami. Bigle kolczyków oczywiście srebrne, próba 925.
Zawieszka ok. 4cm.
Bransoletka ok.20cm + 4,5 cm łańcuszka regulacyjnego.
I ciut szczegółów.
Dalej "się organizuję". Idzie to coraz sprawniej, choć (tak jak dziś) zdarza się, że plany biorą w łeb i trzeba szybkej reorganizacji. Na szczęście i ta się powiodła, wiec mogę być z siebie zadowolona :) i odhaczyc kolejne punkty na mojej liście.
Obiecywałam sobie z tysiąc razy, że nie zacznę kolejnej dzierganej robótki póki nie skonczę tego co leży. Taaaa... Zaczęłam dwie kolejne. Niby obie maja uzasadznienie, bo jedna to wielkanocna zazdrostka do kuchni, a druga to chusta na prezent. Jak mawia mój mąż "Zarzekała się żaba błota" hi, hi :D
Zmykam pomachać drutami.
Wszystkiego dobrego Wam życzę!
A jak wiosna, to motylki :). Na razie biżuteryjne.
Komplet "Modraszek" (klik)
Kolor tych koralików jest wprost niesamowity.
Kolczyki długości ok. 5ck z biglami. Bigle kolczyków oczywiście srebrne, próba 925.
Zawieszka ok. 4cm.
Bransoletka ok.20cm + 4,5 cm łańcuszka regulacyjnego.
I ciut szczegółów.
Dalej "się organizuję". Idzie to coraz sprawniej, choć (tak jak dziś) zdarza się, że plany biorą w łeb i trzeba szybkej reorganizacji. Na szczęście i ta się powiodła, wiec mogę być z siebie zadowolona :) i odhaczyc kolejne punkty na mojej liście.
Obiecywałam sobie z tysiąc razy, że nie zacznę kolejnej dzierganej robótki póki nie skonczę tego co leży. Taaaa... Zaczęłam dwie kolejne. Niby obie maja uzasadznienie, bo jedna to wielkanocna zazdrostka do kuchni, a druga to chusta na prezent. Jak mawia mój mąż "Zarzekała się żaba błota" hi, hi :D
Zmykam pomachać drutami.
Wszystkiego dobrego Wam życzę!
Etykiety:
biżuteria,
organizacja czasu,
rozmyślania,
Różności
Subskrybuj:
Posty (Atom)